JUSTYNA: Plakat
"Biesów" śledził mnie odkąd tylko zamieszkałam w Krakowie.
Przerażająca dziewczynka z czerwonym młotem. Patrzyłam i myślałam, że ciekawy
to plakat, ale że nie miałam z czego odłożyć na fundusz kulturalny, a czytać
Dostojewskiego mi się jakoś nie chciało, to moje zainteresowanie ograniczało
się do obietnicy „pójdę” za każdym razem kiedy mijałam afisz w okolicy
Jubilatu.
Obietnica
ta została spełniona 15 lutego roku pańskiego 2013.
O
krakowskim teatrze Stu zawsze słyszałam same dobre opinie, zazdroszcząc
bywalcom i plując sobie w brodę, że wybieram się, a wybrać nie mogę.
Przejeżdżałam alejami patrząc na migającą reklamę, zawsze zaskoczona tym, że w
takim małym, z zewnątrz niezbyt okazałym teatrze grają najsławniejsi (przechodząc
koło pięknego, dużego teatru Słowackiego i patrząc na afisze, byłam zaskoczona
jeśli znane1 twarze na nich były). Za siebie mówią też ceny biletów
kiedy przyrówna się Stu do Słowackiego. No ale ad rem.
Kiedy
pomyślałam o napisaniu tej recenzji przypomniał mi się koszmarny, fakultetowy
przedmiot na studiach: wiedza o teatrze. Właściwie to przedmiot sam w sobie
cudowny (sama go wybrałam), jednak prowadzący budził wśród studentów postrach i
powszechne zniechęcenie co do jego osoby. Pozwólcie więc, że nie będę starała
się udawać teatrolożki i opiszę wszystko z perspektywy moich odczuć.
Pierwszą
rzeczą jaka mnie zaskoczyła był wygląd sceny. Widownia z trzech stron, a po
środku coś na kształt wybiegu. Wszystko małe, między sceną a publicznością
praktycznie brak dystansu. Niezwykły klimat: przyciemnione światło, zapalone
świece, chłopiec okadzający salę kadzidłem, śpiewający rosyjski chór – wszystko
perfekcyjnie tworzyło cerkiewną atmosferę.
W
skrócie „Biesy” opowiadają o człowieku, którego prześladuje widmo dziewczynki,
wobec której popełnił niegodny czyn (Stawrogin – w tej roli Radosław Krzyżowski). Powraca z podróży do rodzinnej miejscowości, a swe kroki kieruje
wpierw do monasteru, gdzie zaczyna zwierzać się zakonnikowi.W
tym samym czasie do jego matki przybywa Maria Lebiadkin, obłąkana kobieta. Z
czasem wychodzi na jaw, że jest ona żoną Stawrogina, czyli naszego głównego
bohatera.
I tu na chwilę zatrzymam się, gdyż w roli Marii występowała Agnieszka Marek, która wychodząc po przedstawieniu na scenę otrzymała najgłośniejsze
brawa wśród grających w spektaklu aktorek. Trudną i niewdzięczną miała rolę.
Jako obłąkana co chwilę tarzała się po podłodze, robiła zeza, była popychana,
rzucana na podłogę, szarpana a później nawet opluwana. Zagrała jednak tak, jakby
była opętana przez szatana i pomyślałam nawet, że nie chciałabym jej spotkać w
jakimś odludnym, ciemnym miejscu jeśli miałaby zaserwować mi jedną z tych
szatańskich min. Drugą ciekawą postacią jest Piotr Wierchowieński,
rewolucjonista i oszust. Zagrał go Krzysztof Piątkowski, który fenomenalnie
wygłaszał swój monolog oraz czołgał się wśród publiczności po poręczy ;) W
spektaklu występują również: piękna Urszula Grabowska, Krzysztof Globisz, Maja Barełkowska (dla lubiących ploteczki – żona Piotra Cyrwusa, czyli Rysia z Klanu
;)), prześliczna Karolina Chapko, Robert Koszucki, Marcin Kalisz, Andrzej Róg i…
i nie wiem jak nazywa się aktor, który grał Ingnacego Lebiadkina, a był w tym
niezły. Wybaczcie.
No ale wróćmy do akcji.
W domu matki Stawrogina oprócz
obłąkanej Marii, pojawia się jej podchmielony brat i wygłasza jakieś dziwne,
niezrozumiałe treści. Kiedy syn przybywa do domu, matka próbuje dowiedzieć się,
czy prawdą jest, że pojął za żonę obłąkaną siostrę Lebiadkina. On nie
odpowiadając na pytanie wychodzi odprowadzić Marię do domu. Na miejscu są jednak
przyjaciele Stawrogina, którzy wytaczają przed panią domu wizje przykładnego i
bohaterskiego życia jej syna za granicą. Wizja ta, a prawda to oczywiście dwa,
oddalone od siebie bieguny. W miarę rozwoju akcji na jaw wychodzi coraz więcej
kłamstw oraz plugawych historii w które zamieszani są bohaterowie, czyli
tytułowe „Biesy”.
Przestawienie
jest mieszanką teatru tradycyjnego (stroje, chór na żywo) z alternatywnym (np. zatarta
granica między sceną, a publicznością). Oglądałoby się z pewnością lepiej
gdybym miała za sobą uważną lekturę powieści i najlepiej jakiegoś tekstu
krytycznego, bo przedstawienie nie należało do rozrywkowych, a raczej
nastawione głównie na refleksję. Przyjemnie się oglądało z bliska grę aktorską,
ale katharsis nie doznałam i liczę na więcej, gdyż w planach mam wybrać się
świetnego podobno „Hamleta”.
1 Pisząc "znane" na myśli mam znane powszechnie, czyli
przewijające się w telewizji. Rozumiem, że bywalcy teatrów mogą swobodnie
kojarzyć twarze z afiszy Słowackiego, bo sama dobrze je znam, może nie jako
stały bywalec, ale mam okazję widywać je na codzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz