niedziela, 17 lutego 2013

Biesy, Teatr Stu


JUSTYNA: Plakat "Biesów" śledził mnie odkąd tylko zamieszkałam w Krakowie. Przerażająca dziewczynka z czerwonym młotem. Patrzyłam i myślałam, że ciekawy to plakat, ale że nie miałam z czego odłożyć na fundusz kulturalny, a czytać Dostojewskiego mi się jakoś nie chciało, to moje zainteresowanie ograniczało się do obietnicy „pójdę” za każdym razem kiedy mijałam afisz w okolicy Jubilatu.

Obietnica ta została spełniona 15 lutego roku pańskiego 2013.

O krakowskim teatrze Stu zawsze słyszałam same dobre opinie, zazdroszcząc bywalcom i plując sobie w brodę, że wybieram się, a wybrać nie mogę. Przejeżdżałam alejami patrząc na migającą reklamę, zawsze zaskoczona tym, że w takim małym, z zewnątrz niezbyt okazałym teatrze grają najsławniejsi (przechodząc koło pięknego, dużego teatru Słowackiego i patrząc na afisze, byłam zaskoczona jeśli znane1 twarze na nich były). Za siebie mówią też ceny biletów kiedy przyrówna się Stu do Słowackiego. No ale ad rem.

Kiedy pomyślałam o napisaniu tej recenzji przypomniał mi się koszmarny, fakultetowy przedmiot na studiach: wiedza o teatrze. Właściwie to przedmiot sam w sobie cudowny (sama go wybrałam), jednak prowadzący budził wśród studentów postrach i powszechne zniechęcenie co do jego osoby. Pozwólcie więc, że nie będę starała się udawać teatrolożki i opiszę wszystko z perspektywy moich odczuć.

Pierwszą rzeczą jaka mnie zaskoczyła był wygląd sceny. Widownia z trzech stron, a po środku coś na kształt wybiegu. Wszystko małe, między sceną a publicznością praktycznie brak dystansu. Niezwykły klimat: przyciemnione światło, zapalone świece, chłopiec okadzający salę kadzidłem, śpiewający rosyjski chór – wszystko perfekcyjnie tworzyło cerkiewną atmosferę.

W skrócie „Biesy” opowiadają o człowieku, którego prześladuje widmo dziewczynki, wobec której popełnił niegodny czyn (Stawrogin – w tej roli Radosław Krzyżowski). Powraca z podróży do rodzinnej miejscowości, a swe kroki kieruje wpierw do monasteru, gdzie zaczyna zwierzać się zakonnikowi.W tym samym czasie do jego matki przybywa Maria Lebiadkin, obłąkana kobieta. Z czasem wychodzi na jaw, że jest ona żoną Stawrogina, czyli naszego głównego bohatera. 

I tu na chwilę zatrzymam się, gdyż w roli Marii występowała Agnieszka Marek, która wychodząc po przedstawieniu na scenę otrzymała najgłośniejsze brawa wśród grających w spektaklu aktorek. Trudną i niewdzięczną miała rolę. Jako obłąkana co chwilę tarzała się po podłodze, robiła zeza, była popychana, rzucana na podłogę, szarpana a później nawet opluwana. Zagrała jednak tak, jakby była opętana przez szatana i pomyślałam nawet, że nie chciałabym jej spotkać w jakimś odludnym, ciemnym miejscu jeśli miałaby zaserwować mi jedną z tych szatańskich min. Drugą ciekawą postacią jest Piotr Wierchowieński, rewolucjonista i oszust. Zagrał go Krzysztof Piątkowski, który fenomenalnie wygłaszał swój monolog oraz czołgał się wśród publiczności po poręczy ;) W spektaklu występują również: piękna Urszula Grabowska, Krzysztof Globisz, Maja Barełkowska (dla lubiących ploteczki – żona Piotra Cyrwusa, czyli Rysia z Klanu ;)), prześliczna Karolina Chapko, Robert Koszucki, Marcin Kalisz, Andrzej Róg i… i nie wiem jak nazywa się aktor, który grał Ingnacego Lebiadkina, a był w tym niezły. Wybaczcie. 
No ale wróćmy do akcji. 

W domu matki Stawrogina oprócz obłąkanej Marii, pojawia się jej podchmielony brat i wygłasza jakieś dziwne, niezrozumiałe treści. Kiedy syn przybywa do domu, matka próbuje dowiedzieć się, czy prawdą jest, że pojął za żonę obłąkaną siostrę Lebiadkina. On nie odpowiadając na pytanie wychodzi odprowadzić Marię do domu. Na miejscu są jednak przyjaciele Stawrogina, którzy wytaczają przed panią domu wizje przykładnego i bohaterskiego życia jej syna za granicą. Wizja ta, a prawda to oczywiście dwa, oddalone od siebie bieguny. W miarę rozwoju akcji na jaw wychodzi coraz więcej kłamstw oraz plugawych historii w które zamieszani są bohaterowie, czyli tytułowe „Biesy”.

Przestawienie jest mieszanką teatru tradycyjnego (stroje, chór na żywo) z alternatywnym (np. zatarta granica między sceną, a publicznością). Oglądałoby się z pewnością lepiej gdybym miała za sobą uważną lekturę powieści i najlepiej jakiegoś tekstu krytycznego, bo przedstawienie nie należało do rozrywkowych, a raczej nastawione głównie na refleksję. Przyjemnie się oglądało z bliska grę aktorską, ale katharsis nie doznałam i liczę na więcej, gdyż w planach mam wybrać się świetnego podobno „Hamleta”.

1 Pisząc "znane" na myśli mam znane powszechnie, czyli przewijające się w telewizji. Rozumiem, że bywalcy teatrów mogą swobodnie kojarzyć twarze z afiszy Słowackiego, bo sama dobrze je znam, może nie jako stały bywalec, ale mam okazję widywać je na codzień.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz