środa, 27 lutego 2013

Emu - dlaczego je kocham.

Nie jest łatwo zdobyć moje serce. Z natury jestem sceptyczna, więc wątpiącym wzrokiem patrzyłam na moją siostrę rozpływającą się nad zaletami butów Emu, których czas świetności rzekomo się kończy. Że takie wygodne, że takie ciepłe, że innych butów na zimę to ona już nie chce i że wie, że brzydkie ale gdzieś to ma i nosić będzie już zawsze. "Zwariowała" myślałam i planowałam zakup lśniących, gładkich, czarnych, eleganckich kozaków na ten sezon. Toczyłam rozmowy w damskim gronie, zasięgałam rad, jedną z nich poczęstowała mnie mama: "tylko nie kupuj tych kłapci!" - rzekła na myśli mając tytułowe Emu. "Jeszcze nie zwariowałam" - pomyślałam i ruszyłam na łowy. 

Zaczęłam z hukiem - jadąc do Factory w Modlniczce, rozochocona wspomnieniem poczynionych tam kiedyś, bardzo udanych zakupów (które doprowadziły moje konto do opłakanego stanu). Złośliwy los jednak zawsze stara się by w sklepach brakło tego, czego aktualnie poszukujemy, a panował nadmiar innych, zbędnych, ale podobających nam się przedmiotów. Przykładowo: idziesz po spodnie. Okazuje się, że modny w tym sezonie krój, który pasuje wszystkim, tylko nie Tobie, szyderczo patrzy się na Ciebie z wieszaków we wszystkich sklepach molochu, a Ty wciskasz się w nie z braku laku w przymierzalni, czego efektem jest groteskowy widok w lustrze. Potem lawirując wśród sklepowych półek kątem oka dostrzegasz to cudo. Boską sukienkę w której z pewnością będziesz wyglądać jak Monika Bellucci. To jak dalej potoczy się historia zależy od aktualnej zasobności Twojego portfela. Albo będzie Twoja, albo rozgoryczona pójdziesz szukać spodni, które są w tym momencie bardziej niezbędne niż szałowa kiecka. Spodni nie znajdziesz zanim ogarnie Cię shoppingowe zmęczenie i stwierdzisz, że wolisz do końca życia zdzierać ostatnie jeansy niż przymierzyć jeszcze dwie pary, po czym wrócisz rozczarowana do domu, zastanawiając się po drodze w co się jutro ubierzesz. 

Tak właśnie było z moimi czarnymi, lśniącymi kozakami. Niby były, a jakoby ich nie było. Niewygodne, źle wyprofilowane, za mało ocieplane, za drogie, za tanie. Wszystko na nie. Po którymś kolejnym, nieudanym przedsięwzięciu zakupowym, tym razem już w Galerii Krakowskiej w Humanicu zasiadłam w fotelu a wzrok mój padł na półkę na której stały Emu. Pomyślałam, że przymierzę. Ot tak, z ciekawości. Nie będę się rozpływać w opisie odczuć, po przymierzeniu butów, podsumuję tylko słowem: boskie. Tak dokładnie pomyślałam, że są BOSKIE. I ogarnęła mnie panika, bo przecież oczywistym jest, że daleko im do eleganckich kozaków. Nie kupiłam. Pojechałam do domu i plułam sobie w brodę, że tego nie zrobiłam i zmuszona będę po raz drugi telepać się tramwajem do Galerii. 

Na drugi dzień, zaciągnęłam tam koleżankę. "Radź mi" - błagałam, a sprytu sporo w to włożyłam, bo wiedziałam, że jej się te buty nie podobają. Poprosiłam, żeby przymierzyła. Przymierzyła i powiedziała: "KUP". Dzięki temu, miałam mniejsze wyrzuty sumienia, kiedy ekspedientka ściągała z mojego konta kwotę 250 złotych. No właśnie. Jak na Emu, to tanio prawda? W sklepie była promocja: cały asortyment -30%. 

Odkąd jestem ich szczęśliwą posiadaczką, nie byłam jeszcze chora tej zimy. Są bardzo wygodne, ciepłe i nie przemakają. Wbrew ogólnemu przekonaniu, że nie powinno się ich prać, ja wrzuciłam je do pralki i nie zdarzyła się z tego powodu katastrofa. Wiem, nie są piękne. Ale przysięgam wszystkim przeciwnikom - załóżcie je raz, a nigdy więcej nie będziecie chcieli ich zdjąć! ;)

PATRYCJA: No cóż , chyba nigdy nie miałam do nich awersji. Jakoś po prostu zakup ich nigdy nie był na mojej liście priorytetów ;). Jednak zagłębiając się w temat, weźmy pod lupę pochodzenie surowców. 
Kochani o to matka tudzież ojciec waszego stopo-ocieplacza :D



 Wiem, wiem w 100% urocze ;)

wtorek, 26 lutego 2013

Wolne!



PATRYCJA: Dziś dzień wolny, jak widać powyżej.
Syf i malaria.  Malaria i syf w jednym stali domku.

Czy wasze biurka/stoliki kiedy nad czymś pracujecie są równie urocze? ;) To akurat mini miniatura biurka właściwego. Pracuję nad większym. Ale proporcjonalnie do wielkości, mieści się na nim więcej śmieci.


Tak np. wyglądało poprzednie ;)

 
A może wyślecie nam zdjęcia swoich biurek? Justyna dajesz swoje. Tylko nie waż się robić pokazówki!

JUSTYNA: Ot i mój stół - biurko:

PS. Ja też nie wiem o co kaman z talerzem :p

poniedziałek, 25 lutego 2013

Łódź nocą czyli Dżentelmeni z łomem.

PATRYCJA: 
Tak się cudnie złożyło że pomimo niedzieli byłam dziś w pracy. Umarłam tam z 4 razy na grypę, po czym jak feniks z popiołów powstawałam żywa. Kiedy wyszłam byłam na potęgę zmęczona i jak najszybciej do domu na mój szlachetny Widzew. Chyba nigdy nie myślałam o Łodzi jako o miejscu strasznym. Słyszałam dużo, że niebezpiecznie, że chamy, że prostaki. Ale dziś postanowiłam że kolejną rzeczą jaką kupie będzie gaz pieprzowy ;]

A więc, wyszłam sobie z pracy z koleżanką, samiuteńkie centrum, godzina 23. Piotrkowska przy Centralu. Nagle wyrosło przed nami trzech milordów w dresach z łomem w ręku. Jak określiła Sylwia - najpierw zobaczyłam łom a zaraz potem ich mordy. Ja przyspieszyłam kroku chcąc wyglądać na pewną siebie, a Sylwia chciała uciekać. Panowie zagrodzili nam drogę, po czym poinformowali że mamy się nie bać( co mnie od razu uspokoiło:] ), że dokąd o tej godzinie zmierzamy i że chcieli się tylko zapytać o małą przysługę. Czy nie mamy może złotówki na piwo dołożyć. Pan z łomem kipiał poczuciem humoru, a reszta dogadywała zalotnie machając puszkami z piwem. Oczywiście szczytem głupoty byłoby wyjąć portfel. Po oznajmieniu że nie nie mamy nic i że nam się spieszy. Panowie podroczyli się jeszcze chwilkę, po czym życzyli nam miłego wieczoru. Bo to przecież dżentelmeni XXI wieku.

I tak się zastanawiam przed snem, co by było gdyby. I jak wielu psycholi biega wolno po tym świecie.
I że chyba muszę zarobić na własną wyspę. Po której w nocy, po północy będę biegała bez obaw. 
To chyba na tyle.

JUSTYNA: No ja już się ostatnio nasłuchałam o Łodzi jak byłyśmy w kawiarni na koncercie... i zaprawdę, powiadam Wam: JA TAM WIĘCEJ NIE JADĘ! :P

niedziela, 24 lutego 2013

Słów kilka o złośliwościach natury ludzkiej.

PATRYCJA: Akurat kiedy się spieszę, przy bankomacie stoi Pani X. Pani X stoi tam jakieś 15 minut i naciska guziki jak gdyby grała na maszynie i liczyła, że wyleci więcej niż wpisała lub posiada na koncie.

Akurat kiedy mam ciężki koszyk w Tesco City w kolejce do kasy stoi Pani Y. Pani Y ma za to niezwykle ciężką torebkę, która musi leżeć na końcu taśmy, uniemożliwiając wyłożenie na nią czegokolwiek. Pani Y napawając się widokiem moich zmagań z tonowym koszykiem, smarka nos. Tak długo abym nie mogła zwrócić jej uwagi, bo ma przecież zajęte ręce.

Akurat jadę do pracy. I akurat mam gorączkę. Pani Z siedzi, a obok niej siedzi jej pies. Pies Pani Z jest bardziej zmęczony niż ja. Bo on ma zmęczone cztery łapy. A ja mam tylko dwie. Pani Z udaje że nie widzi nikogo poza psem.

W tym tygodniu wygrywa Pani Y!.

Justyna może dopisz coś, każdemu stają na drodze takie wrzody. Może jakiś wybitnie ujmujący klient w pracy? Jak myślisz z czego wynika taka złośliwość? A może Wy macie jakieś przypadki?

JUSTYNA: To z wyładowywaniem zakupów na taśmie to norma. To z psem w podobnej wersji występuje notorycznie, ale zamiast psa koło Pani Z leżą jej siatki pełne zakupów ;) Bankomat też się zdarza. Nic z tych rzeczy nie przeszkadza mi jeśli tylko mam dobry dzień ;) Denerwują mnie za to ludzie na najniższym piętrze Galerii Krakowskiej, kiedy biegnę spóźniona na pociąg lub autobus, a tłum blokuje mi szybkie przejście :P Przychodzi mi na myśl pewna historia. Zdarzenie rozegrało się całkiem niedawno w porannym, miejskim autobusie. 
Jechałam sobie do pracy mając jak zawsze słuchawki w uszach. Dobrze pamiętam, akurat słuchałam Pidżamy Porno - "Tom Petty spotyka Debbie Harry". Szczęśliwie zajęłam jedno z ostatnich wolnych siedzeń. Na którymś z kolejnych przystanków zrobił się niesamowity tłok i jakaś Pani, lat około czterdziestu stanęła blisko mnie, trzymając się poręczy sąsiadującej z moim krzesłem. Jadę sobie, jadę... I nagle kątem oka zauważam, że Pani coś do mnie mówi. Zdejmuję słuchawki i...
- Czy mogłaby Pani przyciszyć? - rzecze rzeczona Pani lat czterdziestu.
- Słucham?!... - pytam nie dlatego, że nie słyszę, lecz dlatego, że uszom nie wierzę.
- No czy mogłaby Pani przyciszyć? Strasznie mi przeszkadza.
Przyciszam, ale tylko dlatego, że jestem w głębokim szoku, a kolejne przystanki pokonuję z  otępiałym uśmiechem na ustach zastanawiając się czy mi się to śniło.

Wchodzę do pracy i robię test. W pracy cisza jak makiem zasiał. Zakładam słuchawki, włączam tę samą piosenkę i pytam koleżanki: "słyszysz czego słucham?". Odpowiada, że nie. 

A Pani czterdziestolatka słyszała. I to w autobusowym tłoku.

Książki, książunie. Miłości moje ;)

PATRYCJA: Wczoraj wparowałam do mojej ulubionej księgarni, wmawiając sobie jak zawsze że książki to inwestycja w siebie :]
I wyszłam z pięcioma pozycjami z czego dwa to albumy malarstwa (Henri de Toulouse-Lautrec, Hokusai). Kolejna jest o magii kamieni szlachetnych, a następne dwie, od tak, do poczytania (w pierwszej spodobał mi się sposób wydania- Laurent Graff ,, Szczęśliwe dni'', a w drugiej wydawnictwo - Ann Brashares ,,Nigdy i na zawsze''. Oczywiście treść też wzięłam pod uwagę ;)) Po ogólnym ogarnięciu stwierdzam ze ta o kamieniach jest mocno słaba i raczej z przeznaczeniem dla jubilerów. A co do reszty napisze jak przeczytam.


 
Generalnie napawanie się moimi zbiorami, sprawia że od razu czuję moc literatury kipiącą w moich czterech ścianach. Bo po prostu lubię patrzeć na moje książki. Przeglądać je co jakiś czas. Czytać pierwszą i ostatnią stronę dla przypomnienia  ;) 
G. twierdzi, że to jakby dziwne. Ale tu go mam, jego książki też tam są. A wizja posiadania wszystkich części "Wiedźmina" w twardej oprawie jakiś czas temu przysłaniała mu świat! :)

Także  bądźmy nudni i wąchajmy świeżo drukowany papier! :)

JUSTYNA:
Ehh... po szkole też wpadłam do księgarni i zobaczyłam nową pozycję sygnowaną nazwiskiem Samozwaniec. Wywołało to u mnie odruch bezwarunkowy - jedno spojrzenie i już dzierżyłam w dłoniach książkę. Wtedy nieszczęśliwie zahaczyłam wzrokiem napis -30% leżący na Rowling i już nie mogłam się powstrzymać... 



"Syberiada polska" moimi oczami.

Zacznijmy od tego, że nieszczęśliwie jestem posiadaczką teraz już 4 bonów na drugi bilet za złotówkę w Kijowie. Nieszczęśliwie, bo nie wszystkie filmy puszczane są na dużej sali. "Sybieriadę" oglądałam więc w sali małej, dusznej, z małym ekranem. Moja współtowarzyszka określiła to: "perspektywa jak u Twojej mamy przed telewizorem" (średniej wielkości, płaski telewizor ;]). I nie to że się nie znam, bo korzystam głównie z dobrodziejstw kin studyjnych (Ars, Pod Baranami). Ten ekran był mały. Za mały. W dodatku ucinało połowę napisów... Nie polecam.
Książka Zbigniewa Domino od dawna stoi na półce w moim domu. Sięgałam po nią kilka razy, ale nie dosięgłam bo zawsze było coś innego pod ręką. Teraz żałuję, mój wpis byłby bardziej merytoryczny. Skupię się więc na na samym filmie.
Liczyłam na wiele. Dostałam o wiele za mało. Pierwsza duża produkcja poruszająca temat syberyjskich zesłańców została zrealizowana w wersji ugrzecznionej i jakby w pośpiechu. Nie powiem, że źle się ogląda. Ogląda się dobrze, ale gdzieś w głowie plątają się w międzyczasie myśli, że to takie nierzeczywiste, że takie niemożliwe i trochę bajkowe. Bo nie jest to film odzwierciedlający zesłańczą rzeczywistość. Jest to raczej bajka dotykająca tego tematu. Nawet jeśli przygotowywana dla szkół, to zbyt delikatna, aby wywrzeć wrażenie na młodzieży i na długo pozostać w pamięci. Czy reżyser nie chciał podjąć wyzwania i zmierzyć się choćby z takim filmem jak "Katyń"? Też patos, ale o ileż więcej realizmu. Szczerze, to chyba nawet dwójkowy serial "Czas honoru" realizowany jest z większą precyzją jeśli chodzi o oddanie wojennego klimatu. Czy zabrakło budżetu na lepsze kostiumy i scenografię? Czy książka Domino nie jest źródłem prawdziwszych niż przedstawiona historii? I co na to Sybiracy?
W filmie uwagę zwraca Bohosiewicz ze swoją, bardziej niż inne, wielowarstwową postacią. No, dwuwarstwową. Gra silną kobietę, która potrafi zadbać o swoją rodzinę, nawet jeśli musi zrobić to sprzedając swoje ciało. Moralne, niemoralne? Ja tę postać oceniam bardzo pozytywnie. 
No i Jan Peszek. Wielki aktor - mała rola. Szkoda, wielka szkoda, że taki talent dostaje rolę w której nijak da się wykazać. Główną postać gra młody Krucz, który niestety zawsze już będzie mi się kojarzył z serialem "Pierwsza miłość" i może dlatego drażni mnie jego facjata. Jest też Woronowicz, który z pewnością byłby świetniejszy, gdyby nie jego bohater. Jest i Urszula Grabowska, ale jej talent też idzie na zmarnowanie, gdyż cały film leży chora w łóżku.
Niedosyt. Czuję niedosyt.

PATRYCJA: Może dla odmiany napiszesz o czymś, co ci się podobało? :P Po twoich recenzjach, odpadła mi kolejna pozycja do obejrzenia  ;)

JUSTYNA: Powiem tak: obejrzyj. Ale nie w kinie ;)

czwartek, 21 lutego 2013

Normaderm Vichy - czy warto?

Dziś dzień wypłaty, więc rączo potruchtałam do apteki w celu zakupienia zestawu ratunkowego dla mojej biednej twarzy. Zdecydowałam się na serię Normaderm, gdyż jest popularna i była mi wielokrotnie polecana. Wcześniej miałam ogromną przyjemność stosować produkty firmy Biologique Recherche (tonik P50 i krem Dermopurifiante), które były boskie, ale ich cena, mimo że znacznie obniżona i tak zwala z nóg. Potem nadeszła era wychwalanych powszechnie produktów marki Cetaphil, które nie zrobiły na mnie wrażenia, więc upycham je teraz w kącie szafki robiąc miejsce na Vichy ;) 



Kupiłam: żel, tonik i krem, a w prezencie dostałam puszkę z ich miniaturkami (dzięki czemu mniej bolało mnie serce przy płaceniu). O tym, czy się sprawdzą z pewnością poinformuję!

PS. Czy tytuł nie powinien brzmieć raczej: "wyznania zakupoholiczki"? Może kiedyś napiszę post o tym jak bardzo nie trzymają się mnie pieniądze, a Wy poradzicie mi co zrobić, żeby w końcu zacząć oszczędzać? Pat, a Ty? Jesteś zakupoholiczką?

PATRYCJA: Ja? zakupoholiczką? w życiu na świecie. Ja kupuje tylko produkty, rzeczy,przedmioty które są mi niezbędnie potrzebne, ewentualnie mogą się przydać w najbliższym czasie :P. A tak poważnie to czy ja wiem?. Czasami nie potrafię sobie odmówić. 

Wchodzę do sklepu z elementami wyposażenia domowego i myślę. O! nie mam wazonu! O! blacha do pieczenia, przecież zapewne upiekę coś w najbliższym czasie. O! jakie piękne poduszki, na mojej kanapie wyglądałyby imponująco. O! ta duża poducha jest taka tania, w sumie nie potrzebuję ale jeżeli ktoś mnie odwiedzi to wtedy będę. Jest moja . MAJ PRESZYS :D 
Nie udało mi się ominąć również księgarni...
Nie, nie jestem zakupoholiczką ;), I nie lubię chodzić po sklepach bez celu! :) 

JUSTYNA: A ja dzisiejszego poranka skierowałam swe kroki w stronę apteki i zakupiłam jeszcze Normaderm na noc... Po czym zadzwoniłam do kosmetyczki i umówiłam się na poniedziałek... Cóż, trzeba będzie znów przełożyć opłatę rachunku za telefon :p Kupiłam też maść nagietkową - świetna na kłopoty z rękami przy obecnych mrozach ;)
No i znów dostałam gratis do kremu... :p



Co do księgarni, to niedawno zajrzałam do Matrasa i wyszłam z 3 dziełami Magdaleny Samozwaniec...
Najgorszą pułapką dla mnie są sklepy z kosmetykami. Wyleczyłam się za to na szczęście z tych oferujących artykuły gospodarstwa domowego. Może dlatego, że kupiłam już wszystko? :p No prawie, bo jeszcze poluję na kubek termiczny, ponieważ z obecnym mam taki problem, że tuż po wyjściu z domu kubek magazynuje już powietrze, a torba herbatę...


środa, 20 lutego 2013

Słów kilka o dziewczynie, która chciała kupić komputer... Poradnik dla rudych blondynek (i nie tylko!)

JUSTYNA: Odkąd pamiętam, wchodząc do sklepów elektronicznych, kierowałam swoje kroki do działu z laptopami Sony Vaio i tęsknym wzrokiem spoglądałam na ich boskie kształty, na ich kolory... Dwa lata temu potrzebując pilnie małego i taniego komputera, zdecydowałam się kupić zaoferowany mi po korzystnej cenie netbook Asus Eee PC 1201K. Nie zainteresowałam się parametrami, zadałam tylko pytanie w stylu: ale napewno dobry będzie? Otrzymałam odpowiedź twierdzącą, więc sypnęłam kasą na stół i zadowolona zabrałam nabytek do domu. W domu uruchomiłam nowy, elegancki sprzęt i wpisałam jego nazwę w wyszukiwarkę i znalazłam artykuł, że mój nabytek to w środku zabytek. Zdenerwowałam się, bo na inny pieniędzy nie było, a ten kupiłam po hurtowej cenie, a poza tym po przejściu z dziesięcioletniego, topornego Gericoma na małego i zgrabnego Asusa wydawało mi się wielkim skokiem cywilizacyjnym, postanowiłam więc nie czytać już więcej niepochlebnych recenzji (choć wtedy była chyba tylko ta jedna, teraz jako pierwszy na google wyskakuje artykuł o zacnym tytule: "Asus Eee PC 1201K - netbook dla machochistów", pod spodem jest "Technologiczny regres" itd. itd.). Było jak było, na początku nieźle, a potem coraz gorzej. W końcu po dwóch latach gwoździem do trumny Asusa stała się poważna awaria klawiatury, a ja coraz częściej żyłam marzeniami o bielutkim Sony Vaio...
Nadszedł dzień, kiedy marzenia znalazły swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Poniekąd, bo zapadła dopiero decyzja o kupnie nowego sprzętu. Zaczęłam więc intensywnie myśleć od czego powinnam zacząć, żeby nie popełnić już tego błędu co z Asusem. Chciałam porządnego, wydajnego, szybkiego i na moje nieszczęście - BIAŁEGO laptopa. Najlepiej z napisem Vaio na klapie. Ta myśl o Vaio przysłoniła mi wszystko i utrudniała logiczne myślenie. Broniłam się jednak i mając świadomość, że kompletnie nie znam się na parametrach, nie wiem na co zwrócić uwagę, zaczęłam pytać. Pytać, pytać, pytać. To był czas prawdziwej gehenny dla tych obrzucanych zewsząd pytaniami typu: "a jaka będzie różnica jak będę mieć 4 GB RAMU, a nie 8?", "a czy potrzebne mi 750 GB dysku?", "a czym się różni procesor taki od takiego?", "a co to są te rdzenie?" i ulubione pytanie wszystkich Panów: "ale czemu uważasz, że biały jest droższy tylko dlatego, że jest biały?" i "ale na pewno jest droższy tylko dlatego, że to vaio i jest biały, a nie dlatego, że jest lepszy?". Rozpacz. Rozpacz malowała się na mojej twarzy, kiedy każdy z nich mówił mi, że kupowanie vaio jest bez sensu, bo za tę samą cenę albo taniej mogę mieć czarny komputer o dużo lepszych parametrach. Z tego oto miejsca pozdrawiam wszystkich cierpliwych, którzy znosili przed trzy tygodnie moje wahania nastroju: "kupuję vaio i już!", "trudno, kupię czarny i przykleję na klapie białą kartkę z napisem vaio", "nie, ja już nie wiem co mam robić, może wcale nie kupię?" itd. itd. Z całego tego morza porad, gdzie jedni mówili: "procesor najważniejszy!", drudzy: "dużo RAMu! dużo, dużo! im więcej tym lepiej", "dysk 320 GB Ci wystarczy" i "co? dysk 320? ja mam 1000 i mi brakuje!" starałam się stworzyć wzór mojego komputera idealnego a potem znaleźć taki sam w sklepie i to w dobrej cenie, ale się nie dało. No nie dało się. Doszłam jednak do jakiejś tam konkluzji i wyszło mi, że potrzebuję czegoś co: 
  • jest białe i ma napis vaio (w ostatniej chwili zrezygnowałam z tego punktu... chlip, chlip :(...)
  • ma 4 GB RAMu lub więcej
  • ma procesor Intel Core I3, a najlepiej I5 i to trzeciej generacji
  • ma dysk przynajmniej 500 GB
  • i najtrudniejszego, bo mało już takich: ma system Windows 7 a nie 8
  • jeżeli nie będzie białe to niech chociaż będzie porządne, więc aluminiowe (nowa moda teraz)
Polecono mi sklep. Dobry, bo tani. X-kom. W Krakowie. Na Chopina (internetowo też działają prężnie). Poszłam, poogonkowałam troszkę w kolejce. Trafił mi się Pan, który od początku mi się spodobał (nie że ładny tylko bardzo miły i fachowy), zasiadłam naprzeciw i zaczęłam zachowywać się niczym dziewczyna informatyka rzucając do Pana fachowymi stwierdzeniami zapożyczonymi od doradzających kolegów. Rosło moje zadowolenie z siebie, aż do momentu, kiedy padło pytanie: 
- Czy zależy Pani na napędzie optycznym?
Zbladłam, bo cholera no, ja nie wiem o co mu chodzi.
- Yyy... a hmm... eee... a co to jest? - uraczyłam Pana inteligentnym pytaniem, a on uśmiechając się tym uśmiechem kryjącym za sobą myśl "aha, toś Ty taka mądra" odpowiedział mi:
- No, wejście na płyty.

Zasłoniłam swój wstyd poker fejsem i kontynuowałam rozmowę, której owocem był zakup Asusa (!) po części aluminiowego, z dosyć przyjemną obudową (no ale ciemną), procesorem Intel Core I5 trzeciej generacji, RAMem 4 GB, dyskiem 750 GB z Widnowsem 7 za 2500 zł (uwaga! w tym sklepie opłaca się płacić gotówką). Jeżeli chciałabym mieć Vaio z takim procesorem musiałabym wydać ponad 3000 zł. Więc z bólem serca stwierdzić muszę, że tak... w przypadku vaio płaci się za markę i kolor. Jednakże jeśli w przyszłości uda mi się opływać w pieniądz to i tak go sobie kupię. Najlepszego i najbielszego Vaio, jaki tylko będzie dostępny na rynku ;)

Pozdrawiam umęczona tym tygodniem choć dopiero środa!

Jak zapamiętywać sny. Rad kilka.

PATRYCJA: Zacznijmy może od kwestii, po co to robić? Jaki cel w tym żeby pamiętać nasze nocne podboje?
Może lepiej byłoby odciąć się od tego. Podzielić dobę na pory i funkcjonować według ustalonych zasad. W nocy śpię i odpoczywam. W dzień realizuję swoje cele (ale że te godne ;)). Ok, ile osób tyle punktów widzenia. Nie można nikogo zmusić. Ale czy nie było by przyjemniej realizować cele również w nocy? I przy tym zupełnie się nie męczyć. A nawet budzić się dużo bardziej wypoczętym?Według mnie koncepcja idealna ;)
Jednak abyśmy mogli działać i funkcjonować świadomie w naszych snach, trzeba trochę z nimi popracować. A praca zaczyna się od pamiętania tego co nam się śniło. Praca która wbrew przyjętym zasadom nie jest ciężka, nie martwcie się ;). Aczkolwiek potrzeba tu trochę konsekwencji w działaniu (co w moim przypadku było dużą zmianą, ponieważ ja i moja niekonsekwencja byłyśmy w dość zażyłych stosunkach. Ja chciałam wstać i ogarniać wszechświat, a ona kładła mnie siłą i kazała nie robić nic;]).


Zacznijmy od tego że WSZYSCY ŚNIMY. Jeżeli ktoś mówi że nie, jemu nigdy nic się nie śni to z góry możemy założyć że jest osobą zestresowaną, brakuje jej otwartości. Taka osoba często  stwierdza, że sny to coś nierealnego, czyli automatycznie nie są nam do niczego potrzebne. 

Nic bardziej mylnego :)
A więc co zrobić aby pamiętać?
Zacznijmy od tego że należy wprowadzić tzw. higienę snu. Polega ona na zadbaniu o otoczenie oraz siebie samego.
Czyli przed snem należy wywietrzyć pomieszczenie, zadbać o czystość wokół siebie. Jeżeli jesteśmy zestresowani weźmy odprężająca kąpiel, lub zaliczmy przed snem wieczorny spokojny spacer. Nie kładźmy się spać bardzo późno! Nie czytajmy też do późna książek, stop tv przed snem, nie pracujmy do upadłego oraz NIE OBJADAJMY SIĘ ;).
Ważne jest aby miejsce w którym zasypiamy dawało nam poczucie komfortu. Zadbajmy o nastrój itd.
Co dalej? Przede wszystkim  musimy potraktować strefę snu jako coś realnego. Trzeba chcieć uczestniczyć w tym ,,świecie''.
A teraz trochę konkretów.
Najważniejszy jest relaks. Ja stosowałam następujące ćwiczenie.
Kładę się wygodnie na plecach. Ręce ułożone mam wzdłuż ciała, oczywiście oczy zamknięte. Staram się, nie myśleć o niepotrzebnych elementach. Czyli tym co się dziś działo, lub co mam zrobić jutro. Relaksuję się. Oddychamy głęboko. Na wdechu wyobrażam sobie że powietrze wypełnia całe moje ciało, rozchodzi się po nim stopniowo. Wypełnia klatkę piersiową, głowę, kończyny. Na wydechu wyobrażam sobie że zapadam się delikatnie w łóżko ;). Z każdym wdechem i wydechem staram się coraz bardziej relaksować. Wykonuję ćwiczenie aż nie zasnę (dla osób z problemami z zasypianiem, jest ono b.wskazane).
Możecie też sobie wyobrażać, że z każdym wdechem nabieracie powietrza które oczyszcza was i rozluźnia. Natomiast przy wydechu, wydalacie z organizmu skumulowane napięcie. 
Z czasem sny będą coraz  bardziej wyraziste, gwarantuję to wam ;)

Ale jeszcze kilka zasad:

1. Po przebudzeniu leżymy spokojnie przez minutę, nie otwieramy oczu, nie wiercimy się. A w myślach staramy się ułożyć sobie to co nam się śniło (wtedy najlepiej pamiętamy). Następnie spokojnie wstajemy, łapiemy za kartkę/zeszyt. I zapisujemy. Nie musimy tworzyć opowieści, wystarczy zapisywać szczegóły które zostały w naszej świadomości np. ,,Widzę ogród pełen kolorowych kwiatów (jeżeli pamiętamy kolory dominujące zapiszmy je), jest dzień (pora dnia jest bardzo istotna). Nagle dostrzegam pełznącego węża (istotne jest, czy stoi w miejscu czy porusza się w naszym kierunku), nagle zaczyna padać deszcz (warunki pogodowe też mają znaczenie).'' 
2. Bądźmy wrażliwi na kolory, emocje, pory dnia, itp.
3. Jeżeli obudzimy się w nocy, warto szybko zanotować ponieważ wtedy dużo pamiętamy. (ciężkie w praktyce, zwłaszcza jeśli ktoś śpi obok was i zaczyna krzyczeć że światło i że spać chce;)). 
4. Nigdy ale to nigdy nie pamiętamy lepiej niż po przebudzeniu. Nie odkładajmy zapisywania na potem, bo uleci nam dużo szczegółów.
5. Prowadzenie takiego  dziennika pomoże nam w interpretacji snów. A nasz umysł automatycznie będzie przykładał większą wagę do tego co nam się śni. I z czasem po prostu biedzimy pamiętać dużo więcej.
6. Systematyczność. Bez tego nie wskóramy zbyt wiele ;)



Może Justyna zacznie stosować się do tego. I będzie nam opowiadać jakie są efekty, czy coś rzeczywiście się zmienia. Moje relacje sprzed kilku lat nie będą tak soczyste jak te na bieżąco. Justyna co ty na to? taki eksperyment?



JUSTYNA: Chętnie moja złota, czemuż miałabym nie spróbować. Problem będzie jedynie z jakością mojego spania, gdyż ze względu na nieregularny tryb życia, często jest tak, że kilka dni pod rząd chodzę spać bardzo późno i bardzo wcześnie wstaję (śpię czasem tylko 4 godziny), a potem, kiedy mam wolny dzień potrafię odsypiać do późnych godzin popołudniowych. Wiem, wiem. Muszę uregulować tę kwestię, bo się wykończę, ale przeszkadzają mi w tym moje duże trudności w zasypianiu ostatnimi czasy. Może po prostu mam charakter sowy i jestem stworzona po to by działać w nocy a odsypiać za dnia? Jak się ma twoja wiedza do tego tematu? I co sądzisz o tabletkach nasennych, bo zaczynam coraz częściej o nich myśleć?


PATRYCJA: O tabletkach myślę tyle, że nie jestem lekarzem aby się wypowiadać ( ale...:P Ja kiedyś chciałam sobie pomóc ziołowymi, i efekt był taki że owszem usypiałam szybko. Ale za to budziłam się nagle o 14, i żaden dzwon ani tornado, ani Aga z patelnia i łyżka nad głową, nie były w  stanie mnie obudzić. To nie dla mnie ;)).
Ja profilaktycznie faszeruje się witaminą B12. Mnie pomogło. A poza tym stosuję się na miarę możliwości do w/w zasad.
A żeby spać więcej niż 4 h, należy kłaść się wcześniej a nie gnić przed komputerem :* 

JUSTYNA: Na wyganianie mnie wieczorem sprzed komputera jestem uodporniona - każdy próbuje, ale niewielu jeszcze się to udało :p Tabletki kiedyś brałam, jakieś ziołowe. Zasypiałam nawet szybko, a co do wstawania to mnie i bez tabletek obudzić może tylko trąba jerychońska lub 20 budzików po 3 drzemki. No nastraszyłaś mnie, że mi brakuje B12 i też biorę, ale jakiś cudownych efektów tego wysiłku nie obserwuję. No nic no. Dziś przysięgam iść spać przed 23! I niech mi się znów przyśni ten sen z lotto, ale tym razem już z liczbami gwarantującymi mi wygraną a nie pozbycie się 8 złotych z portfela! :p

Nasunęło mi się jeszcze jedno pytanie. Ostatnio doświadczam dziwnego zjawiska. Dość często przypominają mi się jakieś moje dawne sny, te obrazy przychodzą znienacka. Coś jakby deja vu, ale jestem pewna, że to fragmenty moich dawnych snów. Czy literatura fachowa o tym wspomina? Jestem zmęczona? Albo nienormalna? :D Zazwyczaj nie są to ani miłe sny, ani też koszmary, a raczej coś co wrzuciłabym do kategorii: dziwne. 

PATRYCJA: Opierając się na literaturze fachowej dotyczącej zjawiska deja vu. Zagłębiając się wybitnie w twój niezwykły problem. Mogę stwierdzić, że  - wyśpij się :D 
A tak na serio to pozwolę sobie zacytować:

''Neurolodzy, którzy zajmują się badaniem mózgu i reakcji nerwowych wydali opinię na temat tego zjawiska. Deja vu jest według nich związane z reakcjami zakończeń nerwowych w mózgu. Czasem niektóre zakończenia neuronów przestają na moment działać. Wtedy mózg przestaje normalnie funkcjonować i następują zaburzenia w percepcji czasu. Obraz, który dociera do oka, musi być ponownie pobrany i przetworzony przez mózg. Stąd wrażenie powtórzenia obrazu. ''

Także z naukowego punktu widzenia, twoje półkule łapią zawiasy ;)
Natomiast jeżeli za punkt wyjścia weźmiemy metafizykę:

''Ludzie zajmujący się parapsychologią inaczej interpretują zjawisko deja vu. Według nich nasze ciało astralne - czyli niematerialna część człowieka - w stanie snu lub innych stanach nieświadomości przebywa w świecie astralnym (niematerialnym, duchowym). Ma w nim dostęp, do tego, co się wydarzyło i co może się wydarzyć. Niektóre wiadomości z "innych światów" docierają do świadomej części naszej osobowości. W momencie deja vu nasza świadomość nie wie, skąd posiada takie informacje. Mimo to jesteśmy nie wiadomo skąd przekonani, że już wcześniej znaliśmy tę sytuację. ''


Wyszło by na to że inne światy przesyłają ci Print Screeny w 4D ;). Wolnej woli pozostawię kwestię wyboru :)) 

JUSTYNA: Pff... co za ignorancja! Nie czytasz mnie dokładnie. Przecież piszę, że coś jak deja vu ale nie deja vu :[

PATRYCJA: Coś jak deja vu ale nie deja vu. AHA. Na tym skończę.

wtorek, 19 lutego 2013

Dreams dreams dreams.




PATRYCJA: Czasami ciężko opisać, to co dzieje się w naszych głowach kiedy śnimy.
Czasami ciężko zapamiętać, co działo się w nocy.
Jutro rano napiszę post jak zapamiętywać sny. Jak wyłapywać to co w nich najistotniejsze.Teraz niestety nie zdążę. 
Miłego dnia.

JUSTYNA: Szczęśliwi, co dziś cokolwiek śnić mogli. Ja dzisiejszą noc odsypiałam w autobusie powrotnym z Częstochowy. Delegacje to zło! Żałuję, że nie miałam czasu zwiedzić miasta, bo wydało mi się interesujące. Wcześniej miałam okazję podziwiać je jedynie z perspektywy Jasnej Góry, a tym razem było inaczej. Szczególnie interesującym zjawiskiem jest tamtejszy tramwaj, liczący teraz 3 linie, jednak jeszcze całkiem niedawno była tylko jedna ;) Warto pamiętać, że do 1999 roku, Częstochowa była stolicą województwa częstochowskiego, zlikwidowanego po reformie administracyjnej, co odbiło się na tamtejszej gospodarce, a tym samym na życiu mieszkańców - mieszkańców znudzonych już wałkowanym przez przyjezdnych tematem Jasnej Góry ;)

poniedziałek, 18 lutego 2013

Krótka relacja z podróży do Białki.

PATRYCJA: Moi drodzy czytelnicy. Nie wiem czy wiecie ale jestem wielką miłośniczką gór. Ostatnio nawet się wybrałam, ba! zostałam zaproszona! Na 2 dni, ale zawsze;).
Było to jakieś 4 miesiące temu, wiem sporo czasu. Ale właśnie odnalazłam zdjęcia, oddające niezwykłe uroki Białki Tatrzańskiej do której podążyłam. Cieszyłam się jak dziecko, piękne widoki. Czysta energia płynąca z tego miejsca. Natura, tajemniczość ukryta w górach!.
Zwiedzałam, zwiedzałam i zwiedzałam!. Podziwiałam i zwiedzałam!.
Przed wami fotorelacja Z Białki Tatrzańskiej!. Wiem że to temat jak kij w oko pasujący do czegokolwiek, ale odnajdując te zdjęcia. 
Przysiadłam i zadumałam nad swoim losem.


;]

Sen.

PATRYCJA: Trochę inny slajd. Bo trochę dziwna noc.


A u was jak? :)

W niedługim czasie opowiem wam o książce, którą kupiłam jakiś czas temu. Oczywiście o snach ;).
Sama nie wiem jeszcze, co o niej myśleć.Cały problem w jej ciągłym odkładaniu, oraz trudności z przeczytaniem wynika z tego że jest ona oparta na filozofii New Age. Która nie podchodzi mi zbyt dobrze ;).
Generalnie autorka porusza sporo ciekawych wątków. Niestety każdy rozdział zawiera przygotowanie ołtarzyka, oraz afirmacji rozmaitych stref (dostatku, miłości, zdrowia itp. ). Nie szczędzi sobie na wprowadzaniu nas, z mojej perspektywy w irracjonalne rytuały. Modlitwy oraz odważę się powiedzieć, inne śmieci.
Na szczęście zanim wkręci nas w te szamańskie zabawy, opiera się początkowo na badaniu faz snu. Rozszerzeniu świadomości, śnieniu świadomym oraz wprowadzeniu do niego. Także może wyciągnę z tego coś dobrego. I wam opowiem, ale czy polecę? Nad tym się jeszcze zastanowię. Muszę generalnie poprowadzić watek pozycji w tym zakresie literatury, wartych polecenia.
Pozdrawiam, miłego dnia. :)

niedziela, 17 lutego 2013

Opiekunka KOBIET ZŁYCH ;)





One też zasługują na troskę. A może, że ja sama wśród nich? ;)
Myślicie, że Wami też powinna się zająć? Taki temat, jako że przy niedzieli;)

JUSTYNA: O to dla mnie. Ja chcę być złą kobietą ;)

PATRYCJA:  W takim razie, masz już swoją patronkę. Jak Ją nazwiemy?

JUSTYNA: Może z ruska -  Ustinja? :P

PATRYCJA:  Twoje samouwielbienie kwalifikuje cię bezdyskusyjnie. Masz patronkę o Twoim imieniu. Niech Ci będzie. 

JUSTYNA: Ja nie panimaju, szto Ty do mnie gawarisz! :p

PATRYCJA: Idź spać.  Idę spać.

Ach, gdyby to był sen proroczy...

JUSTYNA: Nie wierzę w to, że sama prowokuję ten temat, ale dziś miałam wyjątkowy sen - sen warty spełnienia. Nie, nie śnił mi się książę na białym koniu. Tak - śnił mi się szczęśliwy kupon Lotto. Wygrałam chyba ponad 1,5 miliona. A było to tak: pojawił się przed mymi oczyma kupon lotto pełen liczb 1 i 8, okazało się, że wygrałam. We śnie, a jednak przytomnie pomyślałam: "przecież na kuponie nie mogą powtarzać się te same cyfry", ale ktoś uświadomił mi, że wszystko jest jak być powinno i że naprawdę wygrałam. Zaraz więc pojawiła się druga myśl: "hmm... mogłoby być więcej" :p i zaczęłam obliczać na co mi to starczy i z kim muszę się podzielić. Potem, ktoś (mama?) uświadomił mi, że wygrałam dużą sumę, która mi się na pewno przyda i powinnam się cieszyć. Więc ucieszyłam się, a sen się skończył.

Hmm. Przyznać się czy nie?
No dobra. Poszłam kupić dwa zakłady :P

PATRYCJA: Automatycznie z twoim postem, skojarzył mi się tytuł piosenki zespołu Raz Dwa Trzy ,,Trudno nie wierzyć w nic,,. Bo co to było by za życie, gdybyśmy nie mieli nadziei? A ta podobno umiera ostatnia ;). I to tyle jeżeli chodzi o korzyści majątkowe ;).
Konkretniej twój sen może oznaczać wygraną, w zupełnie innej strefie życia. Może pokonasz jakąś przeszkodę?
Albo gdybyś była chora, mogło by to oznaczać wygraną z chorobą. A pokazuje się tutaj twoja mama, która uświadamia ci że należy się cieszyć tym co masz :). Wiec miało by to jakiś sens.
A może wygrasz w miłości? rudowłosa złośnico ;). Tylko od ciebie zależy co uzyskasz od losu, a bywa on przekorny. 
Tak czy owak, jest dobrze. 
Mówiła wróżbitka Macieja :D

JUSTYNA: No cóż dla odmiany, dzisiejszy sen nie był już tak radosny. Śnił mi się samobójca, psy, których się bałam i że tańczę z jakimś dżentelmenem, ale tańczymy razem tylko dlatego, że tak wypada, odliczając czas do północy, bo wtedy mogliśmy przestać. Czy coś nie tak z moją psyche? 

PATRYCJA: Może to nawiązanie do filmu który oglądałaś i czekałaś aż się skończy ;). 
Jestem dziś pozbawiona sił na dalsze tłumaczenie. Wybacz, wybaczcie - bije się w pierś ;)

Nieulotne



JUSTYNA: Ostatni raz taką porażkę zaliczyłam, kiedy wylądowałam w kinie na szkaradnym filmie "Czarnobyl", który był poniżej krytyki.

"Nieulotne" jednak spróbuję skomentować. Do kina szłam mając w pamięci niezłe "Wszystko, co kocham". Rozgościłam się w bujanym fotelu kina Ars ze spokojem oczekując tego, co pojawi się za chwilę na ekranie. Pojawiły się widoki z odległej Hiszpanii. Nie jakieś kolorowe, przyjemne, raczej surowe krajobrazy. Pojawili się też bohaterowie - w tej roli Gierszał, na którego ostatnio jest SZAŁ, jak wskazuje samo nazwisko ;) no i Magdalena Berus, która zagrała już w jednym gniocie pt. "Bejbi blues". Pojawiła się nadzieja, że może będzie to dobry film, bo zdjęcia jakby nie patrzeć piękne. 
Co do fabuły: młodzi dorabiają na wakacjach w Hiszpanii. On lepiej zna hiszpański i jest jakby bliżej zaznajomiony z hiszpańską rodziną u której mieszka, co jak się później okazuje nie ma kompletnie znaczenia, więc można by wymazać wszelkie z nimi dialogi i sceny, a sens filmu nie uległby zmianie. Pokazana jest wielka miłość bohaterów, taka radosna, młodzieńcza, pełna seksu. On lubi nurkować. Idzie nurkować, zaczepia go jakiś facet, jest nieprzyjemnie do tego stopnia, że Gierszał (przepraszam, film wywarł na mnie takie wrażenie, że nie zapamiętałam imienia bohatera) postanawia przywalić mu butlą z tlenem w łeb. Myśli, że go zabił, więc rozpacza nad jeziorem. Postanawia zatrzeć ślady, więc zaciąga denata do bajorka, żeby upozorować zatonięcie, a tu okazuje się, że denat to jeszcze nie denat, więc nasz drogi bohater próbuje zrobić mu masaż serca i sztuczne oddychanie w celach wskrzeszenia. Ale denat upiera się pozostać jednak denatem, umiera, zostaje zatopiony i basta. Następnie nasz bohater rozpacza i postanawia wrócić (sam) do Poski, a konkretnie do Krakowa, Krakowa pokazanego z możliwie jak najgorszej strony: obrzydliwy Szkieletor, obrzydliwe Rondo Mogilskie, obrzydliwy Uniwersytet Ekonomiczny. Tutaj następuje seria smutnych scen: on nie radzi sobie z myślami, rozpamiętuje traumatyczne przeżycie itd. itd. Ona wraca z Hiszpanii. Witają się czule. Idą do kawiarni. Tam (!) on informuje ją, że zabił. Ona chce się od niego odciąć. Na domiar złego dowiaduje się, że jest w ciąży. I następuje taka seria scen: ona go unika, nie mówi mu, że jest w ciąży, on za nią chodzi, jej koleżanka dopytuje czy już powiedziała mu o ciąży, w międzyczasie ona jedzie do ojca, on ma jakiś mecz, umawiają się na spotkanie, ona nie przychodzi, on się martwi, on dostaje telefon, jej się coś stało, on jak szalony pędzi do szpitala, ona leży w szpitalu, on wchodzi na salę, podchodzi do niej, przytulają się i... koniec. To jest koniec filmu. Serio.

Moim zdaniem na jedno by wyszło gdyby wszystko skrócić, wyzbyć się dialogów i np. zostawić sam trailer, bo jest niezły, ładne zdjęcia i w ogóle i to wszystko omaścić napisem na początku: KOCHALI SIĘ. ONA ZASZŁA W CIĄŻĘ. ON ZABIŁ. ONA NIE WIEDZIAŁA CO ROBIĆ. ZOSTALI RAZEM BO ICH UCZUCIE BYŁO NIEULOTNE. I wyszłoby na jedno, a człowiek nie marnowałby 1,5 godziny w kinie, bujając się w fotelu. No właśnie. Dobrze, że fotel bujany, to przynajmniej można było odreagować niezadowolenie nonszalancko bujając się przez cały film.


PATRCYJA:  Hmmm, a obnosiłam się z zamiarem pójścia na to. Jednak zrezygnuję ;). Zresztą Gierszał jakby mnie irytuje. 

Biesy, Teatr Stu


JUSTYNA: Plakat "Biesów" śledził mnie odkąd tylko zamieszkałam w Krakowie. Przerażająca dziewczynka z czerwonym młotem. Patrzyłam i myślałam, że ciekawy to plakat, ale że nie miałam z czego odłożyć na fundusz kulturalny, a czytać Dostojewskiego mi się jakoś nie chciało, to moje zainteresowanie ograniczało się do obietnicy „pójdę” za każdym razem kiedy mijałam afisz w okolicy Jubilatu.

Obietnica ta została spełniona 15 lutego roku pańskiego 2013.

O krakowskim teatrze Stu zawsze słyszałam same dobre opinie, zazdroszcząc bywalcom i plując sobie w brodę, że wybieram się, a wybrać nie mogę. Przejeżdżałam alejami patrząc na migającą reklamę, zawsze zaskoczona tym, że w takim małym, z zewnątrz niezbyt okazałym teatrze grają najsławniejsi (przechodząc koło pięknego, dużego teatru Słowackiego i patrząc na afisze, byłam zaskoczona jeśli znane1 twarze na nich były). Za siebie mówią też ceny biletów kiedy przyrówna się Stu do Słowackiego. No ale ad rem.

Kiedy pomyślałam o napisaniu tej recenzji przypomniał mi się koszmarny, fakultetowy przedmiot na studiach: wiedza o teatrze. Właściwie to przedmiot sam w sobie cudowny (sama go wybrałam), jednak prowadzący budził wśród studentów postrach i powszechne zniechęcenie co do jego osoby. Pozwólcie więc, że nie będę starała się udawać teatrolożki i opiszę wszystko z perspektywy moich odczuć.

Pierwszą rzeczą jaka mnie zaskoczyła był wygląd sceny. Widownia z trzech stron, a po środku coś na kształt wybiegu. Wszystko małe, między sceną a publicznością praktycznie brak dystansu. Niezwykły klimat: przyciemnione światło, zapalone świece, chłopiec okadzający salę kadzidłem, śpiewający rosyjski chór – wszystko perfekcyjnie tworzyło cerkiewną atmosferę.

W skrócie „Biesy” opowiadają o człowieku, którego prześladuje widmo dziewczynki, wobec której popełnił niegodny czyn (Stawrogin – w tej roli Radosław Krzyżowski). Powraca z podróży do rodzinnej miejscowości, a swe kroki kieruje wpierw do monasteru, gdzie zaczyna zwierzać się zakonnikowi.W tym samym czasie do jego matki przybywa Maria Lebiadkin, obłąkana kobieta. Z czasem wychodzi na jaw, że jest ona żoną Stawrogina, czyli naszego głównego bohatera. 

I tu na chwilę zatrzymam się, gdyż w roli Marii występowała Agnieszka Marek, która wychodząc po przedstawieniu na scenę otrzymała najgłośniejsze brawa wśród grających w spektaklu aktorek. Trudną i niewdzięczną miała rolę. Jako obłąkana co chwilę tarzała się po podłodze, robiła zeza, była popychana, rzucana na podłogę, szarpana a później nawet opluwana. Zagrała jednak tak, jakby była opętana przez szatana i pomyślałam nawet, że nie chciałabym jej spotkać w jakimś odludnym, ciemnym miejscu jeśli miałaby zaserwować mi jedną z tych szatańskich min. Drugą ciekawą postacią jest Piotr Wierchowieński, rewolucjonista i oszust. Zagrał go Krzysztof Piątkowski, który fenomenalnie wygłaszał swój monolog oraz czołgał się wśród publiczności po poręczy ;) W spektaklu występują również: piękna Urszula Grabowska, Krzysztof Globisz, Maja Barełkowska (dla lubiących ploteczki – żona Piotra Cyrwusa, czyli Rysia z Klanu ;)), prześliczna Karolina Chapko, Robert Koszucki, Marcin Kalisz, Andrzej Róg i… i nie wiem jak nazywa się aktor, który grał Ingnacego Lebiadkina, a był w tym niezły. Wybaczcie. 
No ale wróćmy do akcji. 

W domu matki Stawrogina oprócz obłąkanej Marii, pojawia się jej podchmielony brat i wygłasza jakieś dziwne, niezrozumiałe treści. Kiedy syn przybywa do domu, matka próbuje dowiedzieć się, czy prawdą jest, że pojął za żonę obłąkaną siostrę Lebiadkina. On nie odpowiadając na pytanie wychodzi odprowadzić Marię do domu. Na miejscu są jednak przyjaciele Stawrogina, którzy wytaczają przed panią domu wizje przykładnego i bohaterskiego życia jej syna za granicą. Wizja ta, a prawda to oczywiście dwa, oddalone od siebie bieguny. W miarę rozwoju akcji na jaw wychodzi coraz więcej kłamstw oraz plugawych historii w które zamieszani są bohaterowie, czyli tytułowe „Biesy”.

Przestawienie jest mieszanką teatru tradycyjnego (stroje, chór na żywo) z alternatywnym (np. zatarta granica między sceną, a publicznością). Oglądałoby się z pewnością lepiej gdybym miała za sobą uważną lekturę powieści i najlepiej jakiegoś tekstu krytycznego, bo przedstawienie nie należało do rozrywkowych, a raczej nastawione głównie na refleksję. Przyjemnie się oglądało z bliska grę aktorską, ale katharsis nie doznałam i liczę na więcej, gdyż w planach mam wybrać się świetnego podobno „Hamleta”.

1 Pisząc "znane" na myśli mam znane powszechnie, czyli przewijające się w telewizji. Rozumiem, że bywalcy teatrów mogą swobodnie kojarzyć twarze z afiszy Słowackiego, bo sama dobrze je znam, może nie jako stały bywalec, ale mam okazję widywać je na codzień.


czwartek, 14 lutego 2013

Historia prawdziwa.

Z okazji walentynek chciałabym przekazać Panom, ,,NIGDY NIE DOGODZISZ KOBIECIE! '' ;)



JUSTYNA: Ej, dlaczego ta bohaterka ma rude włosy?! :P

PATRYCJA:  ;]

Kremunie, masunie i inne wcieranki.

PATRYCJA: Oświadczam uroczyście że Justyna jest złą kobietą. Każe mi pisać o kremach, maskach itp.
Fakt, lubię wynalazki, ale pisanie jak się maziam glonem pod okiem,  to poniżej mojej linii oporu.
Nie powiem wam co wymyśliła dziś rano ( sms o 6:31...:] ), bo już tu nie wrócicie.
Postawiłam ją na szczęście do pionu. I nie waż się odbijać piłeczki!, bo taka jest prawda :D

Także ok, z bólem przesuwam granicę. Będzie o kosmetykach. Drastycznie i tylko o tych wdg. Mnie wartych jakiejkolwiek uwagi.
Ewentualnie tych które wywołały we mnie traumatyczne przeżycia (takich jak suszony morszczyn pęcherzykowaty...)

I chyba od niego zacznę, i na nim dziś zakończę.

A więc z cyklu:

POSTRACH MOJEJ ŁAZIENKI I BIEDNEGO NOSA.

Fucus Vesiculosus (morszczyn pęcherzykowaty)- postać- suszona alga cięta. (50g)

 

Zastosowanie:
,,Morszczyn pobudza wydzielanie hormonów tarczycy, przyspieszając przemianę materii. Morszczyn z dobrym skutkiem jest stosowany w leczeniu nadciśnienia tętniczego i miażdżycy naczyń krwionośnych. Zawarte w nim polisacharydy stymulują działanie układu immunologicznego wzmacniając odporność. Jod przyspiesza pracę tarczycy powodując przyspieszenie działania układu trawiennego.''


Właściwości:

''Plecha morszczynu zawiera 0,05-0,1% jodu (w zależności od stopnia zasolenia akwenu), ponadto magnez, miedź, mangan, cynk, potas, siarkę, sód, chlor, ślady arsenu, nieco bromu, mannitol (5-12%), brunatny barwnik fukoksantynę oraz polisacharydy: kwas alginowy (13-19%), laminarynę i fukoidynę, oraz kompleks witamin, makro- i mikroelementów, zawierający, oprócz wyżej wymienionych minerałów, witaminę A, B1, B2, C. Stymuluje działanie tarczycy, przyspiesza przemianę materii i zwiększa ilość spalanych kalorii.''


Ja, miałam zamiar go parzyć i wlewać napar do kąpieli. Być po tym gładka i zacna. Liczyłam też na eksplozję Jodu.
MIAŁAM to idealne określenie. 
Smród po otwarciu to jedno, smród po zalaniu wrzątkiem to już zupełnie inne doznanie psycho - cielesne.  SMRÓD,SMRÓD, I JESZCZE RAZ SMRÓD.

Wiecie jaki zapach ma surowa ryba która nie żyje od kilku dni. Wyobrażacie sobie? To smród morszczynu jest 10 razy straszniejszy :D.

Generalnie zakryłam napar spodkiem. Żeby nie  paść trupem w kuchni. Po czym zadzwoniłam do Justyny z wieścią że odpaliłam broń biologiczną i chcę się pożegnać.   
Na dodatek to obrzydlistwo nabiera 25x więcej objętości niż w stanie ususzonym, u mnie nie zdążyło bo wylądowało w WC :].

Ale żeby nie było że jestem mięczakiem, to odlałam szklankę naparu do wanny. A do tego wlałam pół butelki płynu do kąpieli żeby nie zasłabnąć. TO BYŁA NAPRAWDĘ SZYBKA KĄPIEL.  Poza algo-wstrętem większych efektów nie dostrzegłam.

Być może to coś daje. Tego się nie dowiem.


A teraz smaczek . 

SĄ OSOBY KTÓRE TO PIJĄ. :] ( nie jest pojęty, ten stan desperacji).


Justyna przekaże ci opakowanie. Musisz spróbować i wydać swoją opinie :] 


JUSTYNA: Niech podniesie rękę ten, kto nie lubi plotkować o kosmetykach. Powinnaś się cieszyć, że możesz podzielić się swoją opinią na ten temat (nie pokażę palcem, bo wybiłabym Ci oko, kto ostatnio przez dwie godziny opowiadał mi o swoich maseczkowo - kolagenowo - algowych zakupach na allegro, a potem dzwonił po by zrelacjonować mi konsystencję algowego naparu). 
Chętnie go przetestuję, choć mam słomiany zapał do takich przedsięwzięć - od roku stoi w szafce kora dębu, której nie mam czasu ani chęci wykorzystać (miałam fazę na oczyszczanie).

A teraz moje 3 grosze, jeśli chodzi babskie ploteczki.

Podziwiam kobiety, które potrafią wyjść z drogerii z jednym produktem. Dziś wybrałam się do Rossmana po 2 rzeczy. Naturalnie wróciłam z całą siatką. Z ciekawszych produktów kupiłam odżywkę do paznokci 8w1 (!) firmy Eveline. Wiążę z nią wielkie nadzieje, gdyż kupiłam ją ze względu na polecenie koleżanki ;) Mam jednak coś w zanadrzu, cyknęłam szybko zdjęcie mojego makijażowego must have:


1. Podkład Vichy Dermablend - najlepszy z jakim się spotkałam jeśli chodzi o dobre krycie, jednocześnie nie tworzące efektu maski. Jest bardzo wydajny, jeden mam już od połowy września. Drugi kupiłam ponad miesiąc temu, bo poprzedni stał się trochę za ciemny (muszę pokonać klaustrofobię i pójść w końcu na solarium :p). Ma jednak dwie wady: wyjątkowo brudzi ubrania (może przez dużą zawartość pigmentu?), a w palecie są tylko 4 odcienie (ja mieszam teraz najjaśniejszą 15 z 25). Cena zależna od apteki, najtaniej znalazłam w Słonecznej - 69 złotych. W SuperPharm zdaje się 78 zł, można też spotkać cenę 100 zł. Wiem, drogo. Ale warto, bo starczy na dłużej niż inne podkłady. Wcześniej namiętnie kupowałam Bourjois, które wykorzystywałam w błyskawicznym tempie.
2. Puder Max Factor Creme Puff Translucent - niepodważalnie najlepszy jaki znam, a moją opinię podziela świetny stylista ;) Najtaniej znalazłam za 25 zł w promocji w Rossmanie.
3. Tusz Max Factor 2000 kalorii - poleciła mi go znajoma kosmetyczka. Od tamtej pory mam już czwarty i jestem bardzo, ale to bardzo zadowolona. Nie jest przesadnie drogi (w promocji nawet 22 złote) świetnie wydłuża i pogrubia, nie kruszy się, nie spływa. Razem z Creme Puff stanowią duet najchętniej kupowanych produktów Max Factora :) 
4. Róż do policzków 2 skin pocet Bell - kremowy i delikatny, świetnie się dopasowuje i wygląda naturalnie (do 10 zł).
5. Płyn micelarny Bioderma Sensibio - do skóry wrażliwej. Nie podrażnia, jest bezzapachowy. Bez porównania jeśli chodzi o inne płyny, nawet popularną Ziaję. Wcześniej miałam Hydrabio - był jeszcze lepszy, świetnie nawilżał. Z ceną dermokosmetyków bywa różnie - polecam szperać w internecie, albo znaleźć tanią aptekę. Ja kupiłam jakiś czas temu w promocji dwa po 250 ml za 40 zł. W Hebe widziałam ofertę 500 ml za 47 zł. Można też spotkać miniaturki (100 ml) po 9,90.

a teraz coś z innej beczki:

6. Revitalash - czyli coś o czym każdy słyszał, ale mało kto widział. Oczywiście nie wydałam 300 złotych na ten preparat. Moje zafiksowanie drogimi kosmetykami ma swoje granice, choć czasem ciężko o zdrowy rozsądek, kiedy za rogiem czai się jakaś okazja :p Dostałam tę próbkę w prezencie. A było to tak: zobaczyłam czyjeś długie rzęsy. Rzekłam: "och jej ależ Ty masz długie rzęsy". Osoba odpowiedziała: "mam długie bo stosuję Revitalash" i przyniosła mi próbkę. Używałam, nie używałam, potem znów używałam... No, nie stosowałam się do zaleceń producenta, to muszę przyznać. I tylko jedna osoba powiedziała mi później: "ojej, ale masz rzęsy". Osoba, która sprezentowała mi ten specyfik ;) Nie jestem więc wiarygodnym źródłem jeśli chodzi o ocenę efektów. Ale za to znam kogoś, kto zafiksował się na punkcie tego preparatu i już czeka na przesyłkę. Na pewno będzie pilnie stosować, więc dam jeszcze znać, czy jednak warto czy nie warto.

PATRYCJA: Ta jaką mądra, jak mnie nie ma :P. Wiesz robić poza tą strefą, to ja mogę dużo. Ale to kwestia mojego wyboru o czym chcę mówić ;).
Dziękuję, skończyłam.

JUSTYNA: No to mów, mów, mów... a nie marudzisz :p